2010-03-26

Żona piekarza, Marcel Pagnol

Czyli cały ten zgiełk o jeden skok w bok, pokoleniowe kłótnie i małomiasteczkową mentalność z bochnami pysznego chleba w tle.



Życie dobrego w fachu piekarza to była kiedyś bułka z masłem: mieszkający w danym mieście był dla jego mieszkańców chodzącym skarbem, który zapewniał świeże pieczywo każdego dnia wszystkim, a sobie spokojną finansową egzystencję. Co innego jednak, jeśli piekarz to podstarzały, ale wciąż „sprawny w wypieku” mężczyzna, który sprowadza się wraz ze swoją piękną, o wiele młodszą żoną do małego prowansalskiego miasteczka. Na dodatek do domu byłego piekarza, który się powiesił – nieszczęście, nomen omen, wisi więc w powietrzu...

Aimable piecze więc swój pierwszy chleb dla mieszkańców, który od razu zyskuje uznanie na ich podniebieniach. Podobnie zresztą jak jego żona Aurelia, która z kolei skupia na sobie wzrok wszystkich mężczyzn, a szczególnie pewnego młodego pasterza, któremu i ona w długich, pożądliwych spojrzeniach nie pozostaje dłużna i pewnego ranka znika z domu piekarza. Z kim? Z tym pasterzem właśnie. A naiwny Aimble pozostaje ze swoją niedomyślnością i butelką wina, starając się nie słuchać i nie dowierzać opowieściom o koniu, który niósł kochanków rano, gdy piekarz drzemał najlepsze przy piecu pełnym wypiekających się bochnów i które tego dnia poszły dosłownie z czarnym dymem. Żarty mieszkańców z posiadającego poroże piekarza kończą się, gdy ten obwieszcza koniec wypieków, dopóki nie odnajdzie się jego żona. Na mieszkańców pada wtedy blady, koloru mąki strach i w obliczu klęski głodowej postanawiają, że zewrą szyki, by odnaleźć niewierną piekarzową żonę i by z komina piekarni na nowo wydobywał się znajomy, jasny dym. A zadanie jest tym bardziej trudne, bo każdy z nich żywi do siebie jakieś „ale” – błahe czy nie, ale nie pozwalające nawet czasem ze sobą słowa zamienić, a co dopiero wspólnie planować poszukiwania czy przemierzać w specjalnych grupach okolicę. Czy uda im się pogodzić małżonków i ponownie skosztować pysznych wypieków Aimble?

Książka Marcela Pagnola to lekka i zabawna historia o tym, jak wydarzenie wielkiej wagi – na skalę małego miasteczka – jakim jest niedyspozycyjny piekarz potrafi wywrócić życie mieściny do góry nogami na tyle, by jednocześnie sprawić, że wielopokoleniowe waśnie i nietolerancja odejdą w niepamięć. Wspólna misja, jaką jest odnalezienie niewiernej Aureli, jedynego prawdziwego, życiowego „zaczynu” piekarza, sprawia, że skłóceni ze sobą do tej pory mieszkańcy muszą zakasać rękawy i odstawić na czas poszukiwań wzajemne animozje, które żywią do siebie na co dzień. Przezabawne dialogi i lekkość, z jaką autor traktuje małomiasteczkową mentalność swoich bohaterów, z których każdy ma coś za uszami, sprawia, że bohaterów „Żony piekarza” nie da się nie lubić. Bo jak wytykać ludziom ich przywary? Najlepiej poprzez (u)śmiech właśnie, przemycając uzdrawiającą pogodę ducha, której tak często nam brakuje.

Marcel Pagnol, Żona piekarza
Wydawnictwo Esprit
Kraków 2010

Magdalena Mania

2010-03-01

Osobliwe życie „Sztywniaka” według Mary Roach


Stanisław Jerzy Lec stwierdził kiedyś trafnie: „Żyć jest bardzo niezdrowo. Kto żyje, ten umiera”. Mary Roach w swojej książce „Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków” proponuje tę myśl rozwinąć, ale z tej drugiej, martwej strony – bo to właśnie po przejściu w stan trupi zaczyna się prawdziwa przygoda – jakby to określiła Roach – nie dla każdego jednak równie zabawna.

Mary Roach od razu zastrzega, zanim posądzi się ją o bezczeszczenie ludzkiej, chociaż martwej, godności nieboszczyka: trup to tylko ciało. Martwa powłoka po kimś, kto kiedyś właśnie z tym tętniącym życiem i organami „płaszczem” był osobą, którą ktoś kochał, cenił i traktował jak człowieka. Bez tego, co było jej siłą napędową, dzięki której mówiła, przeżuwała i machała ręką na pożegnanie, ciało jest zimną masą mięsa z dodatkiem kości, która powoli się rozpada bez tej życiodajnej siły. Jest tylko osłoną, którą kojarzymy z kimś, kto kiedyś był nam bliski, bo żył, a teraz, gdy umarł, go zwyczajnie nie ma – i po nim pozostało to bezduszne, pozbawione prawowitego właściciela zimne ciało. Esencja człowieka uleciała tam, gdzie powinna według religii, jaką wyznawał kiedyś człowiek, teraz pozostawiony przez niego trup. Zostało jedynie truchło – kompletnie odarte z życia i będące jednocześnie innym stanem ludzkich członków, inaczej interesujących, gdy są w stanie się poruszać. Bo martwe ludzkie ciało według Roach to równie tajemnicze wydanie jak jego żywy „kuzyn”, ale o którym nie wiemy tak naprawdę zbyt dużo. A może nie chcemy wiedzieć, bo ta wiedza boli zawsze, mimo że osoba, którą to zimne, leżące w trumnie ciało kiedyś uosabiało, odeszła.

Co się więc dzieje z ciałem, za którym zamknie się wieko od trumny, a ona sama zjedzie w ciemny, cmentarny dół przykryty potem dwoma metrami ziemi? Albo z takim, które jako wylegujący się w specjalnym parku rozkładający się model pomoże policjantom stwierdzić, jak szybko rozkłada się ludzki zewłok, by podczas śledztwa mogli oni stwierdzić, kiedy została zamordowana ofiara? Lub tym, którego rogówka, wątroba, serce czy nerki pozwolą uratować kilka istnień ludzkich? Roach w ramach trupiej edukacji porusza w swej książce różne wymiary użycia martwego i tym samym swoistego życia ludzkiego ciała po śmierci: opisuje więc, co w tej eleganckiej, wyściełanej aksamitem trumnie rozkłada się najpierw (w którym momencie od chwili złożenia do grobu, pojawiają się – nie wiadomo skąd, ale zawsze – larwy zjadające ciało, kiedy puszczają zwieracze, samoistnie uwalniając zawartość jelit, a mózg i inne organy zwyczajnie się rozpuszczają), co się dzieje, gdy podczas katastrofy lotniczej ciało spada z jedenastu kilometrów i uderza w taflę wody, co zaś wtedy, kiedy zwyczajnie – podczas testów wytrzymałościowych samochodów – uderzy w nie z niebywałą siłą udające tir urządzenie (pod pewnym względem trup jest niezastąpiony w pracy specjalistów nad naszym bezpieczeństwem za kółkiem). Można też się przekonać, jak religijne podejście w sprawie autentyczności całunu turyńskiego niektórych (pseudo)naukowców może przysłużyć się chrześcijanom, gdy w grę wchodzą przećwiczone na krzyży i przebite w kilku strategicznych miejscach ciała na wzór ukrzyżowanego Jezusa, a nawet tylko ramiona czy stopy. Roach opowiada o tym wszystkim lekko, z humorem i dziennikarskim zacięciem – ot, jakby opowiadała o czymś zwykłym, codziennym. Trochę szokuje, jak to dzisiaj powinno się w popularnonaukowych i pisanych przez „pismaków” książkach robić, ale przede wszystkim intryguje, wyciągając nieznane dotąd fakty – przynajmniej tym zwykłym zjadaczom chleba jak ja – skrywane w aktach szpitalnych prosektoriów, zamkniętych na klucz piwnicach bibliotek lub zwyczajnie przekazywanych podczas spotkań organizowanych podczas spotkań z prekursorami nowych metod utylizacji czy też „ukompostowienia” ludzkich zwłok. Łatwiej jest jednak czytać o tym, co się wyprawia z obcymi ciałami, gdy trafiają na życzenie ich byłego właściciela do prosektorium, by pomagać studentom medycyny uczyć się na „żywym” – w przeciwieństwie do plastikowych czy gumowych modeli ludzkiego ciała – okazie, aby i oni mogli lepiej nauczyć się wykonywanego w przyszłości zawodu. Łatwiej – bo nie jest tutaj mowa o kimś bliskim, z naszej rodziny. Jednak czyta się to wszystko w jakimś stopniu dobrze, choć na pewno nie ze smakiem, a czasem też bez dystansu, bo mimo wszystko ta jedna książka nie nauczy nas rozmowy o czymś, co mówi o naszym nieuchronnym końcu. Może być jednak dobrym powodem to jej rozpoczęcia.

Tego jeszcze nie było: główny bohater – trup. Ale także to, co po nim zostaje lub to, co się zrobi z konkretnego elementu jego ciała. Bo nieboszczyki, a także ich martwe, oderwane od całości szczątki były kiedyś na wagę złota. Uzdrawiały dzięki zalegającemu ich jelita kałowi, żywiły najgłodniejszych (lub tych, którzy rytualnie i całkiem nie na głodniaka „musieli” podczas jakiejś świętej ceremonii pobawić się w kanibali) i pomagały stwierdzić, czy człowiek po zgilotynowaniu potrafi jeszcze zamrugać oczami lub poruszyć dużym palcem u nogi. A trup się w międzyczasie rozpada – śmierdząc i przyprawiając swoim widokiem o mdłości, ale jednocześnie w intrygujący na swój własny, martwy sposób. Można się wzdrygać, ale też można zwyczajnie zaciekawić, bo tak naprawdę gdy jesteśmy trupem, nas już jako takich nie ma – więc i do martwego, bezosobowego i w jakimś stopniu nieludzkiego ciała można się przyzwyczaić. Wszystko OK... Gdyby jednak gdzieś w tle nie przewijała się jak widmo śmierć, która mimo pełnej humoru narracji będzie przerażać zawsze – żywa czy martwa. Jej w przeciwieństwie do widoku nieboszczyka nie uda nam się nigdy oswoić.

Magdalena Mania