2009-12-30

"Bękarty wojny", czyli wizja II wojny światowej według Tarantino

Po trupach do celu, czyli Quentin Tarantino i jego alternatywna wersja historii II wojny światowej.



Czy ten dość brutalny i mroczny epizod ludzkości można opowiedzieć z humorem, nie szargając przy okazji pamięci tych, którzy zginęli w tym czasie? Można. Tarantino uciekł się bowiem do inteligentnej komedii czy też pastiszu, w której umiejętnie ominął newralgiczne momenty historii II wojny światowej: nie ma tutaj mowy o obozach zagłady czy krwawych przesłuchaniach w więzieniach SS lub innych okropnościach. Reżyser skupił się na historii komanda, które niczym partyzancki oddział na tyłach wroga robi największe spustoszenie wśród jego szeregów dzięki swej małej liczebności, ale niewiarygodnej jednocześnie skuteczności. Konsekwencja działań bękartów prowadzi ich szybko do głównego celu europejskiej misji: wyeliminowania Hitlera, ale w tej sprawie przyjdzie im jednak działać z niemiecką kolaborantką, aktorką Bridget von Hammersmark i (przypadkowo i właściwie nieświadomie) pewną Żydówką, której kilka lat wcześniej udało się zbiec z miejsca masakry jej rodziny.



Tytułowymi bękartami jest komando „gotowych na wszystko” żołnierzy żydowskiego pochodzenia, którzy wyruszają z USA do okupowanej Europy, by zwyczajnie wybić co do nogi (a przynajmniej jak najwięcej) napotkanych na swojej drodze nazistów. Ich przywódcą, który za trofea każe sobie przynosić skalp zdarty z każdego zabitego, jest Aldo Raine, przysłowiowy „facet z jajami”, dla którego antynazistowska misja jest życiowym celem. Nie przepuści żadnemu wyznawcy hitlerowskiej ideologii, a jeśli zdarzy się, że któryś ujdzie z życiem z jego rąk, to na pewno nie zapomni spotkania z bękartami, nosząc na czole pamiątkowy, charakterystyczny stygmat.

„Bękarty wojny” – We-Dwoje recenzujeKto najlepiej wymierzy karę oprawcy? Oczywiście – jego ofiara. Odwrócenie ról w filmie Quentina Tarantino dla niektórych będzie oczywistym odwetem za to, co Niemcy w czasie wojny robili z Żydami, dla innych jednak nie będzie to aż tak ważne lub widoczne: w „Bękartach…” bowiem obok prostej, spiskowej fabuły ważne są rewelacyjne kreacje bohaterów, bez których cały ten zgiełk nie miałby ani racji powodzenia, ani właściwego klimatu. Niektóre postacie są bardzo przerysowane (szczególnie Adolf Hitler, który mimo uwieczniających jego dumną sylwetkę obrazów okazuje się małym, neurotycznym i głupim człowiekiem) i zabawne, ale jednocześnie prawdziwe: przerażający w swym wyrachowaniu, ale i domyślności jest pułkownik Hans Landa (rewelacyjny Christoph Waltz) mający pseudonim Łowcy Żydów, wprowadzający wypowiedzeniem jednego tylko słowa niesamowite napięcie SS-man Deiter Hellstrom (August Diehl), wybuchowy „znawca” kina Joseph Goebbels (Sylvester Groth). Naziści budzą więc pożądaną odrazę i jednocześnie zamierzony (przynajmniej niektórzy) komizm, natomiast walczące z nimi bękarty i stojący po ich stronie przypadkowi bohaterowie także humor, ale przede wszystkim sympatię: bo jak nie lubić wybuchającej wciąż perlistym śmiechem, maskującym potajemne spotkanie w knajpie z ekipą Raine’a Bridget von Hammersmak (naprawdę świetna Diane Krueger), „Bękarty wojny” – We-Dwoje recenzujektóra mimo niemieckiego pochodzenia bierze czynny udział w misji zgładzenia Hitlera, ponurych, małomównych i lubujących się w mordowaniu nazistów bękartów, a także ich przywódcy (w roli Aldo Raine’a bardzo dobry Brad Pitt), który za uśmiechem wesołego sadysty skrywa równie dużą jak jego koledzy chęć odpłacenia Niemcom za to, co zrobili jego rodakom. Jest jeszcze Shoshana – także małomówna i rzadko się uśmiechająca, planująca na zimno wielką masakrę, świetnie pasowałaby do komanda bękartów. Ale ona uderza w Niemców z innej strony, planowanej z ukrycia i będącej efektem wyrafinowanej zemsty. Wszyscy mają w sobie jakieś „ale” – i świetnie, w toku akcji, ten swój cień rozwijają: czy to miną, czy oczami, czy sposobem mówienia lub poruszania się. Dosłownie wszystkim, co sprawia, że są tak wyraziste i przekonujące.



Dla niektórych film wyda się – dosłownie – „przegadany”, ale na dialogach opiera się cała intryga: to właśnie przygotowywanie akcji, cała jej teoretyczna otoczka jest sednem. Nie przychodzimy na bezsensowną sieczkę, którą serwują nam dzisiejsze pseudohorrory, pozbawione wszelkiej logiki i w ogóle fabuły, a skupione na pokazaniu krwawych jatek. „Bękartów” trzeba po prosu wysłuchać, by zrozumieć, o co właściwie chodzi, samemu połączyć fakty, obserwować zachowania i wyłapywać niuanse oraz nawiązania do innych klasyków filmu. Trzeba być uważnym i przyjemnie napiętym przy oglądaniu tych dialogowych potyczek, bo na końcu każdej z nich czai się zaskakujący, świetnie zainscenizowany przez reżysera wizualnie i sytuacyjnie finał.

Jak na reżysera, który lubuje się w scenach makabry, tych jest wyjątkowo mało, choć jak już się pojawiają, to są odpowiednio krwiste i realistyczne. Sceny konfrontacji z Niemcami są szybkie jak błyskawica i nie sposób czasem stwierdzić, kto do kogo i czym strzelał lub jakim przedmiotem rzucał. W każdym razie robią te sceny – jak zwykle u Tarantino – wrażenie, choć nie są najważniejsze. Oprócz, oczywiście, finałowej jatki, którą ogląda się długo i z perwersyjną wręcz przyjemnością.



Niektórym oczywiście nie spodoba się to antymartyrologiczne potraktowanie poważnego tematu ludobójstwa II wojny światowej. Film jednak wyraźnie nie chce nawiązywać do tej sfery, w pewnym sensie nawet się od niej odcina, bo chce opowiedzieć tylko jeden, mały fragment zaprawiony Tarantinową wyobraźnią i będący jedynie wariacją na temat wojny, a nie misyjną anegdotą. Oto historia inaczej – bo kto powiedział, że wojna jako taka to „niedotykalska świętość”. Artyści ponoć mogą więcej i w przypadku „Bękartów wojny” dobrze się stało, że Tarantino nie przejmował się konwenansami i utartymi schematami. Jak zwykle zresztą w jego przypadku.

Fot. filmweb.pl

Magdalena Mania

"Dom zły" - film dobry

„Dom zły” – film dobry. Można nawet powiedzieć, że bardzo dobry, choć przesiąknięty złem do szpiku taśmy filmowej. Naszym własnym zresztą.



Przypadek czy normalne następstwo pewnych zdarzeń? Dlaczego Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) trafia pewnej deszczowej nocy do akurat tego stojącego dosłownie pośrodku niczego domu? Do domu, do którego wraca po kilku miesiącach, ale tym razem jako podejrzany o zabójstwo jego mieszkańców, małżeństwa Dziabasów? Czemu stało się to, co się stało i jak do tego doszło? Wszystkiego dowiemy się dzięki milicyjnemu śledztwu, ale czy tak naprawdę bardziej się przez nie cała sprawa nie zagmatwa? Czy właśnie jeszcze bardziej ugrzęźnie w jakimś pośniegowym błocie, w ludzkiej chciwości i zawiści?

Jest rok 1978. Film rozpoczyna scena wyładowania się z milicyjnych nysek kilkunastu umundurowanych funkcjonariuszy, wśród których jedynym zakutym w kajdanki jest Środoń. Wszyscy kierują się w stronę stojącego pośrodku pola śniegu opuszczonego domu, obok którego stoi spalona stodoła. W środku domostwa ma miejsce wizja lokalna, podczas której powoli, przeplatając się z obrazami z przeszłości, rozwija się opowieść Środonia dotycząca tej feralnej nocy, podczas której trafił do tego domu i jako jedyny obudził się po niej żywy, bo reszta domowników leżała zaszlachtowana w różnych miejscach domostwa i obejścia. Co się wtedy stało, pytają Środonia milicjanci, zapijając butelkami wódki kolejne etapy przesłuchania, przeprowadzają a to śledztwo, a to maglują własne, równie mroczne jak dochodzenie w sprawie zabójstwa Dziabasów prywatne sprawy, zakąszając je ogórkami konserwowymi i paląc „Męskie”.



Stojący na uboczu dom Dziabasów wydaje się być z początku ciepłą przystanią dla zagubionego w ciemnej nocy wędrowca Środonia. Małżeństwo początkowo nieufne wobec przybysza szybko oswaja się z przemoczonym i przyjaźnie zachowującym się mężczyzną, a na stole na znak nowej znajomości szybko staje wódka. Żona Dziabasa (Kinga Preis) robi pyszny rosół, w telewizji leci Helena Vondračkowa, Dziabas (Marian Dzięgiel) i Środoń umawiają się na wspólny interes, który pozwoli im wydobyć się z peerelowskiej szarzyzny i biedy, wszyscy tańczą i cieszą się, że ta jedna noc tak mogła odmienić życie całej trójki. I rano Środoń przekonuje się, że wódki było odrobinę za dużo, a kac moralny będzie go męczył do końca jego dni, bo okazuje się, że ten interes już na samym początku pochłonął aż trzy ofiary. Ale jak to się mogło stać? Jak w ciągu tych kilku deszczowych godzin krew zaczęła się lać wręcz strumieniami, a dom, który okazać się miał przytulną ostoją, przeobraził się w jakieś koszmarne więzienie z horroru?

Wojciech Smarzowski zrobił thriller psychologiczny, podczas którego zostajemy wbici w fotel z wrażenia: z filmu bije niepokój, który sprawia, że w napięciu czekamy, co wydarzy się za pięć minut. Wszystko zaczyna się dość niewinnie, ale to napięcie stopniuje się, bo retrospekcje nie dają nam spokoju, wprowadzają drugi plan, który wciąż rodzi kolejne pytania dotyczące tej strasznej nocy. Jednocześnie sami milicjanci i ich sprawy powodują, że w tym samym czasie skupiamy się na innych, mających równie kryminalne znamiona problemach, jakie dzieją się w życiu mundurowych. A my sami mamy wrażenie, że wszystkie te sprawy dotyczą także nas samych, bo choć ubrane w peerelowski kostium, to dotykają nas i dzisiaj, wydając są jakoś dziwnie bliskimi. Bo te małe i wielkie grzeszki bohaterów „Domu złego” to są też nasze, skrywane mocno i równie płytkie w charakterze powody, które powodują u nas równie duże zezwierzęcenie jak u postaci z filmu Smarzowskiego.



I to nie ten dom powoduje, że zło wycieka nagle ze wszystkich bohaterów, którzy się z nim zetkną. On tylko je pobudza, wywołuje na światło dzienne jak jakieś ukryte zwierzę, które musi właśnie zapolować i które w pewnym momencie poczyna sobie do woli, nieograniczone żadnymi hamulcami. Wyłazi z nich cała masa ich słabości, złych cech charakteru, tego, co zawsze jest łatwiej w człowieku wywołać niż inne, dobre odruchy. Dają upust złym emocjom, z których jedna pociąga drugą, aż w końcu powodują, że na końcu tego „pościgu za swoim za wszelką cenę” kryje się kulminacja tego zła.

Śniegu w tym filmie dużo, ma się wrażenie, że jakby miał coś przykryć lub oczyścić. Jednak gdy się go rozgrzebie, pod jego białą, czystą warstwą znajduje się zwykłe, czarne błoto. Metafora ludzkiej duszy, w której dobro miesza się z dobrem? Gdzie nic tak naprawdę nie jest jednoznacznie określone? Smarzowski w rozmowie z Katarzyną Janowską przyznaje, że każdą ze swych postaci starał się bronić, wciskając w jej charakterystykę odpowiednią mieszankę dobrych i złych cech: żaden z milicjantów tak naprawdę nie jest zepsuty do szpiku kości, ich zniewolenie i sposób traktowania zwykłych ludzi można zrzucić na zniewalający ludzką godność system, ale do końca krystaliczni także nie są. Każdy z nich ma jednak ludzkie problemy, które sprawiają, że w którymś momencie usprawiedliwiamy ich postępowanie w danych okolicznościach. Podobnie zresztą jest z winnym-newinnym Środoniem, który mimo wrażenia, że milicjanci właśnie w nim, dla świętego spokoju i szybkiego rozwiązania sprawy, chcą widzieć mordercę, swoje też ma za uszami. Wystarczy jednak jeden moment, jedna rzecz, która sprawi, że ten nasz cień, który mamy w sobie od urodzenia, weźmie nad nami górę, zawładnie naszym sposobem myślenia i osobowością i spowoduje, że wydarzy się coś naprawdę tragicznego. Wszyscy grzęźniemy w tym błocie, jeśli tylko na to pozwolimy i w odpowiednim momencie nie zastopujemy tej pędzącej kuli śnieżnej naszego domowego, prywatnego zła.

Fot. filmweb.pl

Magdalena Mania