2009-11-10

Notatki z wystawy, Patrick Gale



Popularne jest przekonanie, że sztuka nie może istnieć bez szaleństwa. Artysta nie Patrick Gale, Notatki z wystawymoże być w pełni „normalny”, bo byłby tak samo zwyczajny jak ludzie, którzy nie posiadają talentu, nie widziałby rzeczy, dzięki którym jego sztuka powstaje. Ale co wtedy, gdy wobec tego małego, zwariowanego świata jednej uzdolnionej osoby jest podporządkowane życie całej rodziny? I gdy to szaleństwo wcale nie pomaga, wręcz przeciwnie – niszczy tę rodzinę od wewnątrz, sprawiając, że staje się ona równie wypaczona jak jej chory artysta?

Rachel Kelly to utalentowana i ceniona w artystycznym świecie malarka abstrakcyjna. Gdy maluje, jej świadomość odpływa na długie godziny, które spędza w pracowni na strychu rodzinnego domu. Wyrywa ją z tych podróży we własną nieświadomość tylko głos męża Antony’ego, który wzywa ją przez zamontowany interkom do sypialni. Rachel zdaje sobie nagle sprawę, że w pracowni spędziła cały dzień, zwiedziona do niej nagłym impulsem, który kazał jej następnie mieszać farby i pokrywać nimi kolejne płótno.

Niby wszystko jest w porządku, każda rodzina, w której objawia się nieprzeciętny talent, musi zgodzić się, że osoba nim obdarzona żyje we własnym świecie, którym nie rządzą ani zegarek, ani kalendarz, ani żadne prawa, według których funkcjonują inni ludzie. Trzeba być wyrozumiałym i nie przejmować się, gdy taki artysta znika na całe dnie, by pisać lub malować w zaciszu swojego warsztatu i nagle wyłonić się z niego pod koniec dnia po to, by spożyć kolację, która tak naprawdę jest trzema dziennymi posiłkami w jednym. Ale za talentem Rachel Kelly kryje się coś więcej niż czysta przyjemność tworzenia: jest to choroba, psychoza maniakalno-depresyjna, która ma ogromny wpływ na to, jak kobieta się zachowuje, kiedy i jak tworzy, a co najważniejsze – jak jej zachowanie wpływa na stosunki rodzinne pomiędzy nią i dziećmi oraz mężem. A przede wszystkim jak niszczy wszystko, w tym samą siebie.

Ale tego, jak wyglądało życie Rachel i jej bliskich, dowiadujemy się z retrospekcji, bowiem główna bohaterka umiera już na pierwszych kartach powieści. Znaleziona martwa w swej pracowni, w której jadła, wypróżniała się, malowała i po prostu żyła, staje się impulsem dla jej męża i dzieci do podróży w przeszłość, odkrycia pochodzenia samej Rachel, która bardzo skrupulatnie przez całe życie ukrywała swoje korzenie, tego kim była, zanim spotkała Antony’ego i kim stała się po wyjściu za mąż, zamieszkaniu w kornwalijskim Penzacne i urodzeniu czwórki dzieci. A przede wszystkim ta podróż zmusza zarówno męża, jak i dzieci, do ponurej refleksji na temat tego, czy jej śmierć to strata pełna cierpienia i żalu, czy wręcz przeciwnie – to uwolnienie się od osoby, która przez swą chorobę nieświadomie terroryzowała rodzinę. Na jaw wychodzą skrywane dotąd tajemnice i historie, zarówno przez Rachel, jak i jej męża, a także dzieci, wracają wspomnienia, o których wszyscy chcieliby zapomnieć, pojawia się żal, że utalentowana matka, która dla każdego dziecka w dniu jego urodzin przygotowywała jakieś artystyczne cacko, w dni powszednie była „sucha” i dystansowała się do rodziny, wpadała w szał i nigdy nie okazywała głębszych uczuć niż osobisty zachwyt nad czymś, co było warte późniejszego uwiecznienia na płótnie. Żadnego przytulania przez matkę, gdy któremuś dziecku było przykro. Żadnego współczucia, gdy syn stłukł sobie kolano. Z drugiej zaś strony obecne było ciągłe napięcie i pilnowanie własnej matki, by w kolejnym napadzie samobójczym nie podcięła sobie żył.

Patrick Gale przeprowadza wiwisekcję nietypowej rodziny, w której każdy członek jest jakby skażony nieobliczalnym postępowaniem szalonej Rachel. Po ludzku opowiada, jak żyje się z osobą z chorobą afektywną dwubiegunową, której emocje zmieniają się jak w kalejdoskopie, trwają chwilę lub kilka dni, wywracając życie wszystkich członków rodziny do góry nogami i sprawiając, że taką osobę wszyscy traktują najpierw jako wariata, a dopiero potem jako matkę. Opowiada też o tym, jak choroba matki, jakby główne spoiwo rodziny, znika, a na wierzch wychodzą dotąd tłumione emocje, jakich nikt nie miał czasu pielęgnować przez te wszystkie lata wariactw Rachel. Wszyscy zostali ukształtowani przez chorobę matki i jednocześnie starają się bez niej teraz na nowo żyć, układać po swojemu własne życia, normalnie, bez poczucia winy i zobowiązań.

Tytułowe notatki z wystawy obrazów Rachel Kelly, które rozpoczynają każdy rozdział, są przyczynkiem do kolejnych historii związanych z życiem tej rodziny. I jednocześnie te opisy jej obrazów pokazują, że sama, w głębi duszy, o czym wszyscy wiedzieli, nie będąca złym człowiekiem, Kelly była świadoma tego, co dzieje się wokół niej – że mimo choroby była wnikliwym obserwatorem tego, co działo się w jej życiu, choć sprawiała wrażenie nieobecnej i nierozumiejącej wielu spraw czy uczuć. Jakby sztuka pozwalała jej na dialog z otoczeniem, z którym nie mogła dojść do porozumienia w realnym świecie.

Gale wodzi nas za nos, wrzuca w wypowiedzi niedopowiedzenia, które po jakimś czasie rozwija w osobną historię, ale zanim to nastąpi, opowiada inną, równie tajemniczą, ale jednocześnie zwykłą. Świetna obyczajówka, można by powiedzieć. Nie egzaltowana, nie przesadzona, obiektywnie starająca się ująć przeżycia Rachel, Antony'ego i ich dzieci. A mimo wszystko tętniąca emocjami, które udzielają się samemu czytelnikowi, wciągają, każą się zastanawiać. Jakby w tym szaleństwie uzdolnionej Rachel Kelly naprawdę tkwiła jakaś metoda.

Patrick Gale, Notatki z wystawy
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
cena: 34,90
2009

Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa, Eduardo Mendosa



Świecki kryminał ze Świętą Rodziną w tle.Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa, Eduardo Mendosa

Ubogi Rzymianin ze stanu ekwickiego – co często sam powtarza – został zmuszony, by zarobić ciężką pracą na życie, które nie opływało w luksus, a nawet w podstawowe wartości: ciepłą strawę i dach nad głową. Poturbowany w drodze i ogołocony ze wszystkiego, co miał (a miał niewiele), trafia do jednej z uboższych prowincji Cesarstwa Rzymskiego, mianowicie do Nazaretu, gdzie spotyka małego chłopca – samego Jezusa Chrystusa. I dostaje od niego zlecenie: potrząsając przed nosem Pomponiusza sakiewką z pieniędzmi, Jezus przekonuje Rzymianina do podjęcia wyzwania – musi udowodnić, że ojciec chłopca, Józef, nie popełnił morderstwa, za które ma zostać za kilka dni ukrzyżowany. A sam podejrzany uparcie milczy w tej sprawie, co wzbudza poważne wątpliwości u prowadzącego śledztwo detektywa. Zaś po drodze, w miarę zagłębiania się w pozornie oczywistą sprawę, wychodzą na światło dzienne różne skrywane tajemnice, które sprawiają, że nastawiony na szybki zysk Pomponiusz zaczyna powątpiewać w sens prowadzenia sprawy, a jego samego nachodzą obawy o jego własne życie.

Książka Eduardo Mendosy to lekka i czysta rozrywka, w której chłonięciu nie przeszkadza chrześcijański wątek. Ot, zabawna, ironiczna, choć prowadzona w iście stoickim stylu narracja, która w subtelny sposób łączy ze sobą elementy hedonistycznego, tak „niezobowiązującego” rzymskiego podejścia do świata Pomponiusza i bardziej konserwatywne, choć nie tak rygorystyczne, jak się by mogło wydawać, interpretowanie rzeczywistości przez małego Jezusa. Mendosa przewrotnie i delikatnie zderza ze sobą filozoficzne nurty, systemy wierzeń i hierarchie wartości poprzez połączenie ich kryminalnym motywem – nieskomplikowanym, ale wciągającym, bo wciąż pojawiają się nowe niewiadome, które wyjaśniają się dosłownie na samym końcu powieści.

Sherlock Holmes w todze, trochę tchórzliwy i nieobowiązkowy, lekko głodnawy, lekko pijany, jeszcze bardziej niewyspany i nastawiony na bezrefleksyjną zabawę, przede wszystkim seksualną, zaś przy nim nieodłączny, młody Jezus jako Watson – oto nowy typ detektywa, który serwuje Eduardo Mendosa w swej książce. Typ sympatyczny, tak samo ja opowiadana historia.

Rok wydania: 2009
Ilość stron: 144
Wydawnictwo: Znak
Cena detaliczna: 27,90 zł

Marzycielka z Ostendy, Erich-Emmanuel Schmitt

„Marzycielka...” to pierwsza książka pana Schmitta, jaką dane mi było czytać i jaka wpadła mi w ręce pewnego leniwego popołudnia. Ot, książka z opowiadaniami. Nic zobowiązującego, poczytam kilka stron, pójdę na rower. Tak bardzo niezobowiązującego, że z tego popołudnia zrobił się nagle wieczór, a ja stwierdziłam, że po raz pierwszy od dłuższego czasu wciągnęła mnie fabuła jakiejś książki. A właściwie kilka fabuł, prostych, niemal naiwnych, ale mimo wszystko przyjemnych dla oka i umysłu.

Marzycielka z Ostendy, Erich-Emmanuel SchmittChyba przerzucam się na opowiadania. I chyba będę szła dzięki temu z duchem czasu, bo dzisiaj już na powieści zwykły czytelnik nie ma już czasu: za szybkie tempo życia, za mało czasu wolnego, by się skupić na rozbudowanej na kilkaset stron fabule, w której pojawia się kilkunastu bohaterów, a każdy z nich ma własną historię... nie, nie, to nie dla mnie. Ja chcę się szybko „umagicznić” podczas przejażdżki autobusem do pracy, czytając krótką formę literacką, która dodatkowo nie obciąży mi torebki. Tak lubię i się tego nie wstydzę. I pan Schmitt idealnie trafił w to moje czytelnicze lenistwo.
Pan Schmitt spowodował, że owszem – opowiadania może i mają być krótkie i niezobowiązujące pod względem braku dłuższej chwili przeznaczonej na ślęczenie nad słowem drukowanym, ale przede wszystkim powinny być po prostu taką małą błyskotką w dniu pełnym ogólnego braku życiowej weny.
Pan Schmitt tym zbiorem opowiadań, które nie są szczególnie wybitnymi literackimi tworami, spowodował jednak, że się zaciekawiłam. Nieświadoma mego głodu fabularnego, który został przytłumiony przez książki o tematyce fachowej, pisanej siermiężnym, naukowym językiem, poczułam lekki niepokój. Pan Schmitt owszem, nie odkrył literackiej Ameryki, zastosował znane chwyty literackie, niektóre nawet wyżęte ze swego uroku do granic możliwości, ale mimo to jego książka mnie przebudziła, a raczej pobudziła – literacko. I w tym tkwi metoda, która odchodzi jak najdalej od udziwniania fabuł na wszystkie sposoby, pakując w nie perwersje, oniryczne wizje lub inne „szoki”. Autor „Marzycielki” zaciekawił właśnie klasyczną prostotą, może w większości banalną, szczególnie w ostatnim opowiadaniu, ale którą się chłonie. Przypomniałam sobie, że fabuła może być fajna i że warto do niej wracać systematycznie, bo się zakopię w tej górze „trudnych słów”, których człowiek spoza branży, w jakiej się obracam, nie zrozumie.

Może to moja chwilowa słabość, bo jak już stwierdziłam, wypaczyła mnie literatura, która w dużej mierze ze sztuką nie ma nic wspólnego i po której rzucam się niczym wygłodniały wilk na każdą fabułę i żywego bohatera majaczącego na kartkach książki. I może mi niedługo przejdzie ten głód, stwierdzę, że pan Schmitt mógł to lepiej zrobić, a mnie zrobi się wstyd, że się „czymś takim” podnieciłam. Ale dzięki temu też uznam, że trzeba czytać literaturę piękną, by się właśnie umagiczniać i sięgnę wtedy po tak zachwalanego „Oskara i panią Różę”, by porównać. I po prostu poczytać.

Marzycielka z Ostendy, Erich-Emmanuel Schmitt
Rok wydania: 2009
Format: 124x195
Ilość stron: 256
Wydawnictwo: Znak
Cena detaliczna: 36,90 zł

Hańba, John Maxwell Coetzee



To jest dobra książka. Wręcz świetna. I właśnie przez to ciężko o niej napisać Hańba, John Maxwell Coetzeerecenzję. Jakąkolwiek.

Od miesiąca zbieram się na skreślenie kilku słów na jej temat. I od miesiąca myślę, od czego zacząć – najlepiej od wszystkiego, ale jak przychodzi do zbliżenia z klawiaturą, to w głowie mam pustkę. I kompletnie tego nie rozumiem, bo przemyśleń, pozytywnych, na temat „Hańby” mam wiele. Ale przelewanie tego wszystkiego na papier to wręcz hańba, jakby odzieranie tej powieści z tego, co w niej najlepsze. Ale.... czego właśnie?

Nie będę prawić banałów, mówiąc, że Coetzee zasłużenie dostał za to, jak pisze, Nobla i Nagrodę Bookera, choć ta pierwsza ostatnimi dniami zostaje podważana przez dość kontrowersyjne decyzje Komisji Noblowskiej. Nie przypiszę mu jakiejś literackiej misji, którą realizuje w swojej twórczości, żadnej powagi dojrzałego pana z mlecznobiałą brodą, pogłębionej analizy psychologicznej bohaterów, w której się tak niektórzy twórcy lubują. Po prostu opiszę skróconą wersję prostej i jednocześnie skomplikowanej historii, jaką prezentuje Coetzee w „Hańbie” i dorzucę kilka swoich przemyśleń na jej temat.

Naturalizm, obiektywizm, stoicyzm – z tymi trzema pojęciami kojarzy mi się „Hańba”. Nie ma tutaj wartkiej akcji, dominuje raczej statyczna obserwacja, czas leci tutaj spokojnie, wręcz leniwie, wszystkie wydarzenia, jakie spotykają głównego bohatera, logicznie po sobie następują, jedna wynika z drugiej, a David przyjmuje je ze spokojem, jakby je – przynajmniej z początku, w związku z romansem ze swoją studentką – zaplanował. Wyrzucenie z uczelni za molestowanie studentki? Prędzej czy później, nie krył się jakoś szczególnie ze swoją słabością do ślicznej Melanie, musiało to wyjść na światło dzienne. Włamanie do jego domu? Był świadomy, że łatwo się do niego dostać komuś bez klucza do zamka w drzwiach wejściowych. Wszystkie te projektowane sytuacje pewnie następują po sobie do czasu, bo jedna rzecz wymyka mu się spod kontroli i nie jest w stanie wpłynąć ani swym autorytetem, przygaśniętym przez postępującą stetryczałość, ani wiedzą, ani uczuciami.

Z początku odrobinę zadufany w sobie 50-letni profesor literatury angielskiej wydaje się być odpychający: próżny, ufny w swoją wiedzę i swoje racje, traktuje ludzi marionetkowo, nie wgłębiając się kompletnie w uczucia, które nimi rządzą, w tym samą Melanie. Ale z jego postaci przebija pustka – ten próg wieku został przekroczony, David przestaje się nagle zachowywać jak człowiek myślący głową a nie penisem, zaczyna szaleć jak nastolatek w wieku dojrzewania, nie przewiduje niczego, w tym konsekwencji, a jak przewiduje, to jego doskonała osobowość nie pozwala na przyjęcie krytyki, ukorzenie się przed radą uniwersytecką, która musi osądzić jego postępowanie, chcąc usłyszeć skruchę z ust Davida, która pozwoli na jego częściową rehabilitację. Ale on się nie zgadza – woli odejść z uczelni, na której już mu nie zależy. Studenci nie budzą w nim pasji, sami są znudzeni, nie umieją interpretować literatury, która dla niego jest pasjonująca, poza tym stracił nieodwracalnie szacunek innych – a nie chce mu się już o niego walczyć. Wyjeżdża więc z Kapsztadu, zostawiając w nim pohańbioną przeszłość i kieruje się do domu swojej córki, Lucy, lesbijki mieszkającej na wsi, z dala od miasta i niemal wszelkiej cywilizacji. Poziom niżej egzystencji, ale Lurie stara się dostosować i zrozumieć, czemu jego córka wygląda z roku na rok coraz obficiej i tym samym – według niego – gorzej, robi to, co robi, czyli sprzedaje warzywa na targu, i żyje tam, gdzie ciężko o ciepłą wodę w kranie.

Drugie zhańbienie ma miejsce podczas napadu na dom Lucy przez trzech nieznajomych czarnoskórych mężczyzn, którzy mordują psy kobiety, Davida obezwładniają i podpalają, zaś ją wielokrotnie gwałcą. Bezsilny Lurie nie może sobie wybaczyć, że nie mógł pomóc córce, ale ona nie przejawia żadnych negatywnych emocji związanych z wydarzeniem, wręcz przeciwnie – bije od niej dziwny spokój, zrozumienie sytuacji i jakaś zgoda na to, co się jej stało. Profesorowi nie mieści się to w głowie, buntuje się, ale Lucy uzmysławia mu, że jego zasady, którymi żył w Kapsztadzie, tutaj, na Wschodnim Wybrzeżu, są całkowicie niezrozumiałe, są kompletnie oderwane od tamtejszej rzeczywistości. Bezsiła i jednocześnie potrzeba ukarania winnych, jakie dopadają Davida, powodują powolne otępienie, walka z obcym światopoglądem, który w tym kraju istniał od zawsze, reprezentowany przez nie tak cywilizowanych ludzi jak on, jest ponad jego siły. Siły białego, starego i samotnego człowieka na obcej ziemi.

Jest to opowieść o czarnej Afryce i białym człowieku
, który wrzucony w dziką, prymitywną kulturę stara się – choć mu to nie wychodzi – zrozumieć to, co zastał poza granicami Kapsztadu. Tam nie ma czegoś takiego jak mądrość i wiedza książkowa, analizy sytuacji i wyciąganie z nich odpowiednich, sprawiedliwych wniosków. A narracja, spokojna, ascetyczna wręcz, bo autor nie bawi się w górnolotne metafory – stawia sprawy czarno na białym, opisuje sytuacje w sposób naturalistyczny, a przemyślenia bohatera obiektywnie, bez osądzania – to wszystko sprawia, że książka, na pierwszy rzut oka, pisana nieemocjonalnie, w czytelniku budzi oburzenie, złość, gniew i niezrozumienie. Stary, niedołężniejący z tygodnia na tydzień Lurie przez swoje doświadczenie trochę pokazuje nas samych, zwykłych ludzi, dla których pojęcie gwałtu kobiety to coś, co się zwyczajnie w głowie nie mieści, choć gdy się o czymś takim słyszy, przemawia przez nas współczucie, podyktowane bardziej ogólnymi zasadami niż własnymi przemyśleniami. Nas – żyjących z dala od tego dziwnego świata czarnoskórych i owładniętych seksualną żądzą Afrykańczyków – dla których zasady kierujące cywilizacją białego człowieka to jedyny znany i słuszny światopogląd.

Książka konkretna, dająca do myślenia i jednocześnie pokazująca, jak szybko można upaść tak nisko jak to, czym się gardzi i jak grozi to każdemu z nas, w każdym momencie i jak bardzo złudny może być ten nienaruszalny etos, który można tak łatwo zhańbić w nowych, nieznanych warunkach i świecie.

John Maxwell Coetzee, Hańba
Rok wydania: 2009
Format: 124x195 mm
Ilość stron: 268
Wydawnictwo: Znak
Cena detaliczna: 32,90 zł